Strona:Zacharyasiewicz - „Moje szczęście”.djvu/68

Ta strona została przepisana.

Wreszcie nadbiegł Franciszek i oznajmił, że ojciec woła mnie do siebie. Podałam rękę Jerzemu. Ścisnął ją mocniéj, niż zwykle, a nawet dłużéj ją trzymał, niż to było w jego zwyczaju.
Jak spłoszona sarna, wybiegłam z ogrodu.
W pokoju ojca ujrzałam nieznajomego, wyglądał on na zwykłego mieszkańca miasta, ale mój ojciec był za to dzisiaj niezwykłym.
Gdybym go była gdzieindziéj ujrzała, nie byłabym poznała. Nie wyglądał on teraz, jak ów staruszek przygarbiony, siedzący nad pasyansem, z twarzą zwiędłą i pomarszczoną...
Był to mężczyzna w sile wieku, wyprostowany po żołniersku. Twarz miał młodszą o lat dwadzieścia, zagasłe dawniéj oczy mocno rozpłomienione, a nawet szpakowate włosy przybrały ciemniejszą barwę. Chodził elastycznym krokiem po pokoju i uśmiechał się, jak człowiek w ekstazie największego szczęścia.
Nieznajomy siedział spokojnie, bębniąc palcami po stole. Patrzał chwilami na ojca, a z niego spuszczał oczy na stół, na którym leżały jakieś papiery.
Stałam kilka chwil przy progu, nie mogące sobie tego wytłómaczyć, co widzę. Ojciec schwycił mię za rękę.
— Anetko, — rzekł do mnie z gorączkowym oddechem — wygraliśmy wielki los! Przywiózł go nam mój dawny znajomy, dzisiaj piérwszy prawnik w całym kraju!