Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/110

Ta strona została przepisana.

Pan Kryspin był w siódmém niebie. Marzenia jego przewyższała rzeczywistość... i za szczęście takie dziękował zawsze swoim mniemanym miljonom!
Ku końcowi obiadu wzniósł marszałek za porozumieniem się z księciem toast następujący:
— „Mości panowie! Ludzie starsi oskarżają dzisiejsze czasy o nizkie dążności realistyczne. Mianowicie na ławie oskarżonych zasiada młode nasze pokolenie! Powiadają, że ono wyrzekło się dawnych naszych idealniejszych dążności, że wierzy jedynie w mamonę i za nią różnemi, często nawet niemoralnemi drogami dąży. Ztąd upadek w społeczeństwie, zgnilizna, zastój! Mości panowie! Może w tém być coś prawdy, ale tém jaśniéj przyświecać nam powinny wyjątki od tego powszechnego zepsucia cnót i obyczajów! Otóż taki wyjątek mamy właśnie przed sobą! Imci pan Kryspin, człowiek skromnéj fortuny, zamiast lekkomyślnemi środkami gonić za jaką panną posażną, jak to jest u nas chorobą — łączy się ślubem dobrowolnym z córką zacnego, powszechnie szanowanego człowieka, w chwili, gdy tenże zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności całą swoją fortunę traci!
Mości panowie! Rzadki ten wzór godny jest rozgłosu i naszego szacunku! Niech żyje!”
Wszyscy podnieśli się i z entuzyazmem stuknęli koleją w kieliszek pana Kryspina.
Pan Kryspin nie wiedział co się z nim dzieje... nie mógł dobrze zrozumieć tego toastu; był więcéj automatem w téj chwili, niżeli żyjącym człowiekiem.
Z kolei podniósł się książę i zawołał z kieliszkiem w ręku: