gospodynię — a może także przyczynił się do obłędu opinii ten zawsze jednostajny uśmiech panny Antoniny, jakim każdego konkurenta raczyła, i ten mazurek Chopina, jakiego dla wszystkich z równą precyzyą grywała.
Rzeczy tak stały, że właściwie żaden z kawalerów nie wiedział, gdzie stoi — czy na przodzie, czy w tyle, w szeregach rezerwy.
Ciekawą może było dla spektatorów rzeczą, kto właściwie z wszystkich będzie owym szczęśliwym Jazonem, który po to złote runo dzisiejszego wieczora sięgnie — i co się z nim po tém odważném przedsięwzięciu stanie?
A złote runo było dosyć ponętne. Panna Antonina nie była klasycznym posągiem, nie była ową drobiazgowo wykończoną statuetką — ale miała urok świeżego, choćby nawet polnego kwiatka, który z pomiędzy pszenicznych łanów wstydliwie do przechodnia wdziękami się śmieje.
Jedynaczka pana Kapistrana miała wzrost słuszny, figurkę zgrabną, oczy piwne i włosy kasztanowate. Twarz była więcéj okrągłą niż podłużną; świeżą jak różyczka polna, z noskiem trochę ciekawie do góry zadartym. Znała się dobrze na gospodarstwie, umiała w potrzebie coś uszyć, a dla gości, gdy do dworu łaskawie zawitali, miała w zapasie trzy sztuki Chopina, parę walców i mazurków, a dla wznioślejszych słuchaczy chowała: „Coś bardzo melancholicznego.” W główce także się coś znalazło. Było tam kilka tomików poezyj różnych autorów, bardzo niewiele geografii i historyi, a sporo zato powieści i romansów, pomięszanych z lichą francuzczyzną.
Sama więc postać panny Antoniny nie miała nic szczególnego, ale zato odbijała uroczo dla amatorów szkoły bizantyjskiéj — od tła złoconego.
Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/127
Ta strona została przepisana.