Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/132

Ta strona została przepisana.

— Nie mów nic o preferansie — odparł z dowcipnym uśmiechem pan Kapistran — bo preferans jest to gra bardzo mądra, jak o tém prawił przed chwilą ksiądz proboszcz!
— Wczémże ta mądrość spoczywa? — zapytał od niechcenia pan Alfons z pobłażliwym uśmiechem.
— Aby nigdy nie grać wyżéj nad siły! — odparł dobrodusznie pan Kapistran i uśmiechnął się do żony.
— Dlaczego tatko nie gra preferansa? — zapytała w téj chwili Antosia, która zbliżyła się do rodziców.
— W saméj rzeczy — odparł pan Kapistran — ja sam sobie to pytanie zadaję, ale widzisz moje dziecko, matka zawołała mnie do pana Alfonsa...
— Ja pana Alfonsa sama zabawię, niech tatko wraca do kart.
— Dobrze dziecko, dobrze... a gdzie jest pan Władysław?
— Jak zwykle... siedzi pod piecem.
Pan Kapistran smutnym okiem rzucił pod piec i rzeczywiście ujrzał tam Władysława, który z miną smutną patrzał jak mu jakiś tam obieżyświat wydziera to, o czém marzył od tak dawna.
Pan Kapistran podbiegł ku niemu.
— Jak się masz panie Władysławie — rzekł do niego ściskając go za rękę — nie wiedziałem nawet, że tu jesteś. Tak dużo światła, aż mi się ćmi w oczach!
— Nic dziwnego, że jestem przyćmiony tutaj, gdzie tyle światła się pali. Dawniéj, za moich lat dziecinnych, kiedy tu z ojcem przychodziłem, paliła się na stole zazwyczaj tylko jedna świeczka łojowa. Wtedy widział