Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/135

Ta strona została przepisana.

Szymka znowu gapą i cymbałem nazwać, kiedy spostrzegł, że ów natręt tak spóźniony, nie jest rodzaju męzkiego.
Była to jejmość dobrodziejka w białéj kacabajce, ze stoczkiem w ręku.
Widok jejmości o téj porze nabawił pana Kapistrana jakimś dziwnym przestrachem. Był pewny, że w domu stało się jakieś nieszczęście, że albo w kominie się zapaliło, albo Szymek wypił resztę wina z nieschowanéj butelki.
Pokojowy jednak uśmiech jejmości, z jakim próg sypialni przekroczyła, uspokoił go.
— Przecież nic się nie stało? — zapytał dla zwyczaju tylko pan Kapistran.
— Nic się nie stało — odpowiedziała z uśmiechem jejmość siadając na nogach pana Kapistrana — ale właśnie przychodzę porozumieć się z tobą o tém, co jutro stać się może.
— Cóż takiego? — ciekawie zapytał pan Kapistran, uwalniając nogi swoje z pod słodkiego ciężaru.
— Jesteś ojcem, a nic nie widzisz — przecież pan Alfons widocznie myśli o Antosi.
Pan Kapistran poskrobał się w głowę.
— Może to ot tak się wam zdaje — odrzekł, bo mu jakoś żal się zrobiło w téj chwili Antosi i... poczciwego Władysława.
— Wcale się nie zdaje. O wróblu na dachu nikt nie mówi. Wczoraj powiedział Antosi, aby rodziców na dzisiaj przygotowała, gdyż przyjedzie i z całą formalnością oświadczy się.