Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/137

Ta strona została przepisana.

— Ależ serce...
— Daj wszystkim sercom pokój, bo tu chodzi o szczęście jedynaczki i nasze. Zazdrościć nam będą! Dobranoc ci.
Pan Kapistran nic na to nie odpowiedział, bo obawiał się, aby podniesiony głos nie wywołał podniesienia rączki, jak tego nieraz doświadczał.
Smutnym okiem odprowadził małżonkę aż do progu i położył się wygodnie w łóżku, aby tę sprawę tak ważną, dobrze w głowie swojéj rozebrać i na jutrzejszą rozprawę z jejmością ostro się przygotować.
I w sam czas świeczka zagasła.
Śród ciemności rozmyślał pan Kapistran nad tém, co mu małżonka powiedziała. Nocna cisza sprzyjała téj pracy, a była to praca nielada.
Nie przeczył temu bynajmniéj, że takie zamążpójście Antosi byłoby świetne w opinii parafialnéj, a nawet wielce pochlebiała mu myśl, że zbrata się z ludźmi, którzy dzisiaj tak niezrównanie wyżéj stoją od niego. Byłaby i mina lepsza, gdyby tego lub owego Radziwiłła kuzynem się nazwało; jejmość mogłaby do woli sąsiadkom paplać o zaszczytnych związkach swoich, a jemu spadłby z głowy ciężar starania się inną drogą o te związki zaszczytne, o które zawsze napastuje go dozgonna towarzyszka życia.
Wprawdzie, przyszły zięć nie miałby własnego majątku... przynajmniéj na początek, bo późniéj spadłaby niezawodnie jaka sukcesyjka, jakto zwykle u panów familjantów bywa... cóż to jednak znaczy wobec tak wiel-