Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/143

Ta strona została przepisana.

w końcu dobrze mu z tém było, bo nigdy się nie zgrał, ani fortuny nie zaprzepaścił.
— Szczęśliwy mężu! — rzekł Cezar podając mu rękę, który umiałeś się zawsze zatrzymać na granicy tego, na co cię stać było. My wszyscy tutaj nie byliśmy tak szczęśliwi. Nie mówiąc o sobie — wspomnę ci tylko o swoim sąsiedzie, który tak marnie musiał umrzeć na wyspie św. Heleny za to, że grał o jedno oczko wyżéj niż mu należało.
Nieboszczyk w mundurze spuścił wstydliwie głowę.
— Nietrudno gadać morały — ozwał się — gdy karty moje teraz znacie.
— Ale obowiązkiem naszym było znać własne karty — odparł Cezar i mrugnął na Kapistrana poufale.
Kapistran zatrzymał się wzrokiem parzy trzecim.
— A to wasz dobry znajomy — mówił daléj Cezar — to bohater drugiego grudnia i Sedanu. Człowiek sprytny, niegłupi — sam powiedział raz, że najwyższą mądrością jest „wiedza granicy”, a nawet pisał mój żywot, myśląc że pisze swój własny... ale cóż ztąd? Zachciało mu się gry — grał o jedno oczko wyżéj niż był powinien i cóż się stało? Zdawało się, że to gracz nie lada — o którym ziomkowie jego zwykli mówić, że: „ciągle milczy a zawsze kłamie”, dlatego z twarzy jego nikt nie mógł odgadnąć, jakie w rękach ma karty... Spostrzegli w końcu inni gracze, że gra o jedno oczko wyżéj... i pobili go!
Kapistran patrzał ze smutkiem na wielkiego człowieka, który był sprytny i wszystkich za nos wodził, dopóki się na nim nie poznali, że gra jak nieprzymierzając pan Baptysta, o jedno oczko wyżéj...