Okolica była inna. Pola były lepiéj aniżeli w Polsce obrobione, domy piękniejsze, winnice i pałace... wreszcie utworzyło się wielkie miasto... a na balkonie wspaniałego hotelu poznał Antosię i Alfonsa... Była to poślubna podróż za granicą.
Cezar przymknął znowu widok i za chwilę otworzył nowy:
Kapistran widzał teraz znowu ojczystą okolicę... poznał krzyż na wzgórzu, który sam ongi wystawił... poznał kapliczkę św. Jana... ale nie poznał dworku swego. Gdzieś znikł bez wieści ten dworek pradziadowski, a na jego miejscu pysznił się jakiś pałacyk pretensyonalny z wieżyczką gotycką i chorągiewką na dachu... Dawny sad w pień wycięto — również i ogród warzywny znikł nad potokiem — a natomiast założono jakąś karykaturę angielskiego ogrodu z cieplarniami, ananasarnią i figarnią... Jacyś goście znakomici zajeżdżali karetami, a służba w liberyi uwijała się przed pałacem... Pani Kapistranowa patrzyła na to wszystko przez przepalone okno oficynki, bo towarzystwo zięcia jakoś nie było dla niéj. Czuła się obcą wśród tych ludzi, po francuzku nie umiała — zresztą nie miano tam dla niéj należytych względów. Płakała biedna staruszka i narzekała, że zamiast miłości odbiera tylko lekceważenie...
Cezar zmienił znowu obraz.
Kapistran widział teraz stajnie, w któréj wnętrzu błyszczały zwierciadła, jakby w jakim salonie. Przy malowanych żłobach stały jakieś chude szkapska z żebrami na wierzchu. Były to konie wyścigowe. Anglik z rudemi faworytami w ciasnych spodenkach a małéj krymce
Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/147
Ta strona została przepisana.