W jednym z owych zakątków ziemi poleskiéj, błogosławionych w lasy i moczary, dokąd to, o czém w Warszawie mówią, dopiero za lat pięćdziesiąt dochodzi, żył za panowania Stanisława Augusta szlachcic na małym futorze, którego więcéj znano z imienia niżeli z osoby. IMPan Marcin Wilga znany był ongi w całéj okolicy; dzisiaj, pożal się Boże, wieść tylko po nim została. Od lat czterdziestu nikt go na oko nie widział, bo pan Marcin coś zdziwaczał i z przed oczu żyjących znikł, jak kamfora.
A słuszne téż miał powody pan Marcin do takiego dziwactwa. Przed czterdziestu bowiem laty, gdy jedni szli do lasa a drudzy do Sasa, poszedł on był za Adamem Ponińskim, a kilkakrotne „Vivat Augustus” wygłoszone potężnym, gromowym głosem i poparte szeroką szablicą, kosztowało go pół prawéj ręki, któréj resztki na temblaku zawiesić musiał. Przyszedłszy do siebie po tak bolesnéj przygodzie, rzekł do przytomnych:
Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/155
Ta strona została przepisana.
I.