Wreszcie zawitała wiosna. Pola okryły się trawą, drzewa zakwitły jak mleko. Zdawało się panu Marcinowi, że i w nim coś się odrodzić chciało. Rozpierało mu serce i głowę, żyły nabrzmiewały, a gdy w nocy oczy zmrużył, stawały przed nim jakieś dziwne straszydła, które mu spać nie dawały. Śpiewał godzinki, ludziom w dwójnasób dobrze czynił, ale obiadek mu nie smakował jak dawniéj. I pomyślał sobie stary szlachcic:
— Cóż się ze mną dzieje, na co mój rozum głupi. Pojadę do Brześcia, gwardyan Ojców Kapucynów to mądry człowiek, służyliśmy niegdyś w jednéj chorągwi. On przeczyta mi nad głową, a zły duch opuści mnie.
Ale w Brześciu dowiedział się p. Marcin w klasztorze OO. Kapucynów o ważnych rzeczach. Mówiono mu o sejmie, który na początku tego roku się zebrał, i o dziwnéj jego herezyi przebąkiwano.
— Otóż macie! — krzyknął pan Marcin — dziwiłem się, co mi po kościach chodziło! Wszak winienem był wiedzieć, że Rzeczpospolita u każdego szlachcica jest in succo et sanguine!
I zamarzył sobie szlachcic o młodych latach i spojrzał na rękę wiszącą na temblaku. Uśmiechnął się i rzekł:
— Wszystkie te wasze historye nie wiele mnie obchodzą. Bo cóż to, że Stolnik litewski porwany przez Konfederatów miał jeden trzewik na nodze a drugi w błocie wraz z szubą zostawił. Ja przy Auguście III prawą rękę zostawił i cóż ztąd?... Panie! odpuść im... muszę do Warszawy, a choć nie mam swady jak ksiądz gwardyan, trzy słowa znajdą się jeszcze w głowie starego szlachcica!
Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/162
Ta strona została przepisana.