Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/164

Ta strona została przepisana.

W samą wigilię św. Stanisława, razem ze wschodem słońca siadł pan Marcin na wózek położywszy obok siebie z jednéj strony starą szablicę, z drugiéj strony pradziadowską maczugę, które na wszelki wypadek, jako niezawodne antidotum na podszepty szatana lub też inne feralności, zawsze miał mieć pod ręką.
I tak jechał sobie JMPan Marcin Wilga z siostrzenicą swoją do Warszawy, dając jéj przez drogę mnóstwo recept, jakich potrzebować miała w zepsutéj Warszawie.

II.

Na ulicy Mostowéj przed gospodą Rożynka stało kilku szlachty.
— Patrzaj wasze — zawołał szlachcic w ceglastym kontuszu — daję gardło, że to wózek litewski.
— Ta-bo u was, mości Michale, wszystko litewskie, co dziwaczne. Prędzéj rzekłbym, że z Pokucia...
— Bądź co bądź — ozwał się stary Toporczyk — czy z Litwy czy z Pokucia to nie do rzeczy, ale że jedzie szlachcic, za to ręczę.
— Za późno się wybrał, tarde venientibus ossa, ani jednego starostwa nie ma do rozdania.
Wózek zatrzymał się przed gospodą Rożynka, a na nim siedział JMPan Marcin Wilga, wraz z swoją szablicą, maczugą i siostrzenicą, która właśnie domawiała litanii do św. Antoniego tak głośno, że pan Marcin każde słowo mógł wygodnie kontrolować