— Otóż i zepsuta Warszawa! — pomyślała — sobie czarnooka Dorota oglądając się po ulicy — a jak pięknie, jak miło jest w téj zepsutéj Warszawie! Gdyby mnie wujaszek nie był przestrzegł, mogłabym uwierzyć, że tu najpoczciwsi ludzie mieszkają. Tak grzecznie nas pozdrawiają!
I w saméj rzeczy kilku młodzików przechodziło właśnie przez ulicę. Jeden trącił drugiego, szepnął mu coś do ucha, spojrzeli na wózek, zmierzyli szlachcica, szablicę, maczugę i Dorotkę, roześmieli się i ukłonili. Pan Marcin spojrzał z ukosa, a Dorotka tak serdecznie ich pozdrowiła, jak gdyby byli jéj rodzeni bracia.
Inaczéj wydała się Warszawa panu Marcinowi.
— Mój Boże, dumał stary, co się to stało z téj poczciwéj Warszawy. Francuzczyzna, fircyki, przebrzydłe landary, małpy w galonach... wszystko to świadczy, że się dają widzieć „znaki na niebie i ziemi!”
I jeszcze chciał daléj sobie podumać szlachcic litewski, gdy nagle usłyszał tuż obok siebie:
— Wilga! Wilga!
Obejrzawszy się, obaczył kupę szlachty, a przecierając oczy wypatrzył się na wołającego, jakby sobie coś chciał przypomnieć. Nim jednak myśli swoje do porządku mógł przyprowadzić, już go ktoś szarpnął za lewą rękę, z bryczki ściągnął i w oba policzki serdecznie ucałował. Pan Marcin zachwiał się na chwilę, co w takim razie czynić wypada, bo szlachcica na żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, ale czas do namysłu był krótki, a wierząc więcéj sercu niżeli staréj głowie, uściskał go wzajemnie, zostawiając wyjaśnienie na czas dogodniej-
Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/165
Ta strona została przepisana.