Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/175

Ta strona została przepisana.

cica, wynurzając największą dla niego estymę i ukłoniwszy się grzecznie czarnookiéj Litwince.
— Tfu mospanie! — krzyknął Michna, gdy się drzwi za Włochem zamknęły — do djabła się to Włoszysko tutaj przywałęsało.
— To jakaś intryga być musi — zakonkludował po niejakimś czasie Wilga.
— Tak się mi przykro zrobiło, gdy wszedł — dodała Dorota — a takie świdrujące ma oczy!...
Tymczasem Korticzelli wybiegł na ulicę, a zastanowiwszy się chwilę, zawrócił boczną uliczką na odległe przedmieście Warszawy.
Tuż ponad samym brzegiem Wisły ciągnie się szereg ładnych domków, z poza których wyglądają wierzchołki drzew ogrodowych. Do jednego z tych domków wszedł Korticzelli, a zostawiwszy wchód do pokoi na boku, zbiegł po kamiennych schodkach do ogrodu, po którym rozlegała się woń kwiatów, jaśniejących barwą majową. Ciemny lipowy szpaler prowadził do milutkiego pawilonu, którego okna wychodziły na Wisłę.
Z lekka otworzył drzwi. Pokój do którego wszedł, wyglądał jak świątynia sztuki. Na ścianach wisiały rozpoczęte i na pół wykonane obrazy, tu kilka śmiałych pociągów pędzla tworzyły coś niewyraźnego, tam patrzała twarz przezroczystéj Najady z pośród nałożonego tła, jak cudne na pół przerwane marzenia młodéj dziewicy. Widać, że duch artysty przeleciał po nad jakiś cudny, rajski ogród, wykradł z niego kilka ócz, kilka ramion wypieszczonych i złożył tutaj na płótnie jako pamiątkę tego, co było najpiękniejsze.