Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/188

Ta strona została przepisana.

I w saméj rzeczy nie był to kto inny, jak ten sam król, który Dorotkę po twarzy szczypał. Miał na sobie tę samą kapotkę jedwabną w liljowe pasy, tylko peruka przy niezręczném obejściu się z nią pana Wilgi, trochę się skrzywiła.
Mater Dei! — krzyczał szlachcic — toż taki przykład król Jegomość...
— Mówię waszmości, tylko nie krzycz...
Wilga namyślił się chwilę.
— Nie, to na sucho nie ujdzie! — zawołał — Wasza Królewska Mość musisz się ze mną rozprawić. Szlachecki klejnot, mospanie, to więcéj niż berło. Omissis omittendis równa krew w nas płynie. Sedukcya młodéj dziewczyny... Stawaj Waszmość — drugi raz tak mi się nie uda...
— Co waść pleciesz...
— Co plotę, to plotę, dosyć na tém — bić się musimy... oho, miałem już dawno na wątróbce... no, prędzéj, bo narobię hałasu... a decorum mospanie?...
— Wszak nie masz Waść prawéj ręki!
— Prawda, prawda — zawołał smutno Wilga — przeklęty Tarłowczyk! jabym go teraz za wszystkich...
Tu naklął pan Wilga Tarłowczykowi, pomyślał chwilę, lecz zwracając się nagle do trubadura rzekł:
— Otóż i ręka zaraz będzie!
Postąpił kilka kroków naprzód i zapukał do drzwi izdebki.
— Michale! prędko, weź Waść szablę.
— A to na co? — zapytał przebudzony szlachcic.
— Bić się będziesz.