— Święty Antoni! albo familja Mruków, która mi posag pierwszéj żony zabrała, to sami złodzieje. Ich wielki przyjaciel i opiekun, sławetny pan Łaskota, który cztery razy był wójtem, a w sam dzień św. Michała z izby sądowéj za drzwi mnie wypchnął, to niech o nim nic nie mówię, bo nikt wierzyć nie będzie. Niktby nie pomyślał, że tak przyzwoity i tłusty obywatel miasta ma pod kapotą djablą duszę... ale późniéj o tém...
I tak daléj prawił Piróg, a szewc pił jedną szklanicę po drugiéj, mrugał siwemi oczyma do swego przyjaciela, a gdy już czupryna trochę mu się rozgrzała, potarł ręką po czole i rzekł:
— To wszystko nic, panie Mateuszu, ale Radysz... oho-ho! Radysz...
— Domyślam się — wtrącił z radością Piróg — ten parów za cmentarzem...
— Oho-ho!.. parów — dodał szewc i sięgnął po szklankę.
— Mówią, że niegdyś w tym parowie zabito kogoś.
— Oho-ho! jeszcze gorzéj.
— Święty Antoni!... a Radysz wygląda tak... tak...
Szewc wytrzeszczył na bednarza siwe oczy i zamilkł. Piróg kręcił się na stołku z niecierpliwości, a szewc jak patrzał tak patrzał.
Po chwili daremnego oczekiwania trącił Piróg szewca łokciem i szepnął mu do ucha.
— Możebyśmy przeszli do alkierza, tu ludzie słuchają.
Szewc kiwnął głową a Piróg wziąwszy obie szklanice do ręki, poprowadził przyjaciela do wązkiéj, ciasnéj komórki na poufną pogadankę.
Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/199
Ta strona została przepisana.