I tak mijał jeden miesiąc po drugim. Szlachcic przypatrywał się czeladnikowi jak strugał dęgi i obręcze zacinał. A bednarza jak nie było tak nie było, a staruszka zwiędniała jak śliwka w październiku, ale żyła. Mocno frasował się szlachcic, ale słowa dotrzymywał.
Wreszcie w pół roku po odejściu bednarza, zaniemogła jeszcze więcéj staruszka i położyła się na tapczanie. Szlachcic zmówił ojcze nasz za myśl grzeszną, która do głowy mu przyszła i rzekł w duchu do siebie:
— Każdy człowiek umierać musi. Staruszka klapnie lada dzień. Sprawię jéj pogrzeb przyzwoity z wszystkiemi cechami i odejdę ztąd.
I codzień patrzał na tapczan szlachcic, codzień przepraszał Boga za myśl grzeszną, ale staruszka żyła jakby o niéj śmierć zapomniała.
Znowu minęło kilka miesięcy. Szlachcic strasznie posmutniał. Razu jednego nad wieczorem wyszedł do sadu i usłyszał puhacza przeraźliwie krzyczącego gdzieś w gruszy wypróchniałéj. Szlachcic przeżegnał się krzyżem świętym, dreszcz zimny przeszedł mu przez plecy.
— No już teraz babulka klapnie niezawodnie — pomyślał sobie — sowa nie nadarmo woła. Wszyscy ludzie umierać muszą.
Przyszedłszy do izby obaczył staruszkę dziwnie niespokojną.
— Sowa darmo nie woła — rzekł do siebie z cicha — przed świtem jeszcze zadrze nogi biedna staruszka! Wszyscy ludzie umierać muszą...
Zapalił więc gromnicę, jak na prawnego katolika przystoi i zaczął po cichu czytać psalmy konających, zerkając od czasu do czasu na tapczan. Ale staruszka
Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/220
Ta strona została przepisana.