Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/36

Ta strona została przepisana.

Wejście ich sprawiło głębokie milczenie. Krok ich był krokiem tragicznego bohatera, ale już w trzecim akcie. Powaga, osobliwie na twarzy chudego, dochodziła do stopnia, który już blizki jest sfery katastrof.
— Cóż? — zapytał odchrząknąwszy pan Idzi.
— Zrobiło się podług życzenia — odpowiedział Aron.
Wysoki przyznał to tragiczném ruszeniem głowy.
I znów zapanowało milczenie. Pan Idzi nieznacznie strzelił okiem na stryjaszka, ale stryjaszek tego nie widział, bo bębnił palcami po stole i na palce z wielkiém skupieniem ducha patrzał.
Odetchnął pan Idzi jak człowiek, który nowéj energii w niewyczerpaném źródle swojéj duszy szuka.
— Ubolewam bardzo — ozwał się, po chwili — że jeszcze panów będę trudził. Namyśliłem się właśnie, że nie byłoby szlachetnie z mojéj strony, abym nad moim adwersarzem miał jakąkolwiek przewagę. Strzelam jak Kuszel, cóż mi znowu tak bardzo biedny bakałarz zawadza, abym go koniecznie ze świata miał zgładzić?... Nie; toby było brzydko i okrutnie z mojéj strony. Chcę się z nim zrównać, niech będą równe szanse!... Odbędziemy pojedynek amerykański. Jeden pistolet nabity ostrym, drugi ślepym nabojem. Na komendę oba strzelimy solne w czoła. Kto wybrał z kulą ten padnie; kto bez kuli, zostanie przy życiu!
— Czy to nie będzie?...
— Trochę po barbarzyńsku? Tak... być może... wygląda to na morderstwo... ale dalibóg więcéj jest w takim pojedynku sprawiedliwości! Sprawiedliwość jest śle-