Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/56

Ta strona została przepisana.

dzasz. Dłużéj nie piszę, bo z żalu czuję łzy w oczach. Do widzenia.”
Pan Juljan z zarumienioną twarzą odczytał ten papier kilka razy. Delegat ciekawie wpatrywał się w niego.
— Cóż? — zapytał w końcu — jakaż będzie odpowiedź?
Pan Juljan milczał i ciągle wpatrywał się w papier różowy.
— Mamże z niczém odejść? — powtórzył zapytanie delegat.
— Zatrzymaj się pan chwilkę — odparł z głębokiém westchnieniem pan Juljan. — Zresztą... to jest rzecz naszych pośredników!
— Jeżeli tak — wesoło zawołał zacny delegat — to już odchodzę z dobrą nadzieją!
I serdecznie uścisnął swego towarzysza, który nawet nie wiedział o tém, kiedy gość jego wyszedł z pokoiku. Stał z różowym papierem w ręku, stał długo i zdawało mu się, że w oddaleniu słyszy jakąś piękną czarodziejską muzykę...
Za kilka dni jasno świeciło słońce nad wspaniałemi szczytami gór tatrzańskich. W pierwszym szeregu od północy stanął potężny Giewont, ów wiekowy zegar górali, z historyczną swoją szczerbą na grzbiecie, przez którą w samo południe zwykło słońce zaglądać... za nim osiadły Kościelec, Wysoka, Magóra, Swinnica i różnobarwne wierchy... a jeszcze daléj Polski Grzebień, Gerlach, Bystra, po lewéj zaś stronie, tam w mgle błękitnéj, rozsiadł się Marań Królewski! Wspaniała gromada olbrzymów... pobojowisko bogów północnych — jak się