Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/79

Ta strona została przepisana.

Żadna bogatsza panna nie dała się złapać, jak to mówią: na „muchę”; książę Jerzy uśmiechał się wprawdzie złośliwie na widok tarantów i Grzesia, ale ani razu nie podał panu Kryspinowi ręki na rynku miasta powiatowego, ani słowa do niego nie przemówił, a pan Marszałek ani myślał o tém, aby go kiedy na obiad do siebie zaprosić, a przytém dać mu sposobność prowadzić panią marszałkowę od obiadu do salonu.
Wszystkie więc rachuby omyliły pana Kryspina.
Obrachowawszy się z wydatkami poznał, że nic nie zyskał, a wiele stracił. Zyskiem bowiem nie mógł nazwać, że w mieście powiatowém ściągały jego taranty tałałajstwo obdarte, albo, że żebracy prosząc o jałmużnę „hrabią” go nazywali. Również i to nie było zyskiem, że w hotelu „pod angielską królową” za wszystko drożéj płacił i prócz tego także miał wydatki, na które właściwie stać go nie było.
Zrobiwszy taki rachunek, postanowił zmienić system.
Do słowa księcia Jerzego, do obiadu u Marszałka i do ramienia pani Marszałkowéj trudno się było dostać taką drogą, jaką dotąd postępował. Przyczynę téj niemożności widział w małym swoim majątku.
Gdybyż przynajmniéj wioska jego inaczéj się nazywała! Ale Przysiółek! Przysiółek! Cóż to może być za majątek? — ot przysiółek.
Potrzeba więc było pomyśleć nad pomnożeniem tego majątku, a to dałoby się tylko uskutecznić — przez bogate ożenienie. Wtedy będzie i uścisk księcia Jerzego i obiad u Marszałka i pogadanka z panią Marszałkową! Tak sobie przynajmniéj wyobrażał pan Kryspin.