Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/101

Ta strona została przepisana.

Pierwsze godziny — dnie — tygodnie odzyskanej wolności poświęciłem odszukaniu nieznajomej. Od świtu do zmroku włóczyłem się po ulicach, po wszelkich zakątkach i miejscach publicznych fortecy; zaglądałem nieprzyzwoicie do okien, do powozów, roztrącałem grupy stojących, spiesząc nieustannie jak żyd wieczny; lecz wszystko nadaremnie! Na każdem zagięciu ulicy, za każdą przesłoną okrytego kwiatami okna, na każdym balkonie spodziewałem się ja ujrzeć; lecz nadaremnie! Znajomi moi, słysząc od kilku dni a nawet już i tygodni, stereotypowe moje odpowiedzi: „Szukam znajomego“, poczęli się coraz widoczniej uśmiechać. W uśmiechu ich widziałem spoczątku ciekawość, potem ironią letką, a w końcu — politowanie. Biedni, oni wzięli mnie za fiksata — za obłąkanego! A ja, byłem tylko więcej, niżeli oni, posłusznym sercu memu, lepiej i wyraźniej słyszałem głos jego, i szedłem za nim!
Cierpiałem wiele. Zdawało mnie się, że po raz drugi odłączam się od ziemi rodzinnej, a przynajmniej od czegoś co mnie tęsknotę po niej w obczyźnie zastępywało!
Tak upłynęło trzy tygodnie, a ból mój zbliżał się do przesilenia. Przyzwyczajony do zawodów, uznałem nieszczęście moje za bardzo naturalne i poddałem się z rezygnacyą oryentalisty, który przed sobą widzi fatum niezłomne. Inaczej być nie mogło, bo i cierpienie i nieszczęście ma swoją logikę.
Niech mówią co chcą poeci i powieściopisarze, którzy uczuciom bezwzględnie wieczność i nieśmiertelność przypisują, ja jednak mówię wam szczerze, że takowe, zawisły wiele od wpływów, które je zasilają, lub zupełnie niszczą.
Każda wyższa potęga ducha objawia się w świecie zmy-