Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/103

Ta strona została przepisana.

A ja przez trzy tygodnie szukałem ją w tęczowych kolorach, w natłoku ludzi zwykłych, obojętnych, śród których ona żyć nie mogła. Wyrządziłem jej wielką niesłuszność, i postanowiłem poprawę. Począłem zwiedzać miejsca od ludne i samotne, zkąd ptastwo uciekało, gdzie wegetacya rażąca zielonością okazywała swój stan chorobliwy.
O jakże miło było dla mnie być królem tej puszczy, puścić wodze wyobraźni, i łudzić się jej obrazami. Żaden głos ludzki, żadna postać żyjąca nie przerywała myśli ułudy.
W nieszczęściu zbliża się człowiek do natury, i chętnie udziela ucha wymownemu jej milczeniu. Przypominam sobie, że nieszczęśliwy i biedny „Jean Jacques“ strapiony i prześladowany, uszedł w góry szwajcarskie i w badaniu przyrody szukał dla serca ukojenia. Uczułem pociąg do studyów botanicznych. Czem więcej oddalałem się od ludzi, tem więcej przemawiała do mnie tajemnicza przyroda, tem jaśniej i wyraźniej widziałem jej życie, słyszałem jej tętno. Przechadzka i świeże powietrze działały przytem uspokająco na moje rozdrażnione nerwy, a z każdym dniem tego zatrudnienia przybywało mnie spokoju i ukojenia.
Nie znalazłem jej wprawdzie na samotnych wycieczkach moich, ale znalazłem za to środek, który mą ranę powoli zagajał.
W usposobieniu mojem poznałem jeszcze tę dziwaczność, że to, co mnie najmocniej dolegało, starałem się w obec innych zaprzeczyć i sponiewierać śmiechem i szyderstwem, a tym sposobem przyzwyczaiłem się znowu do tej dwoistości życia, że słowami szydziłem z tego, w co fanatycznie wierzyłem duszą i sercem.