Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/104

Ta strona została przepisana.

Z takim to uśmiechem na twarzy, a cierniem w sercu z książką Oken pod pachą, wychodziłem przez wązką furtkę twierdzy, na otwartą przestrzeń. Wilgotne podziemne sklepienie, schody idące w zygzak, ciemne i mokre, odstraszały mieszkańców od tej komunikacyi z okolicą. Mijając liczne podziemne chodniki, szańce, i blokhauzy, uderzył mnie ciężki wyziew ołowiu i zapach siarki. Byłem niedaleko pracowni artyleryi. Wkrótce błysnęły stosy ciężkich kul, granatów. Przyszedł mnie na myśl Cobden i Wschód.
W tem usłyszałem zwrotkę pieśni z znanego mnie melodramatu, w języku polskim, lubo źle akcentowanym. Po chwili powtórzył śpiewający:

Już i wzrok się mój zaciemia,
Nędza mnie do grobu zgina —
Gdzież ojczysta moja ziemia?
Gdzież kochanka? gdzież rodzina?...

Wyleciałem szybko na okop, i ujrzałem — porucznika rossyjskiego, który z pomocą kilku artylerzystów szykował świeżo ulane kule w stosy piramidalne.
— Jeźli się nie mylę — zagadnąłem go, pan jesteś z nad Wisły?
— Bynajmniej — odrzekł zimno porucznik, jestem z głębokiej Rossyi.
— Ale język, którym pan mówisz...
— Nauczyłem się go.
— Pieśń, którą pan nuciłeś...
— Nauczyła mię kochanka, którą poznałem w Warszawie.
— Więc Rossyanie, daruj mi pan, poznawają swoje kochanki? Przywodzi mi to na myśl naukę Platona,