Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/105

Ta strona została przepisana.

jakoby duchy kochających, już w sferycznych przestworach miały z sobą uczciwą znajomość!...
— Gdybym nie widział w panu profesora fizyki lub historyi naturalnej — odparł oficer, wskazując na tablice Okena — myślałbym, że jesteś słownikarzem.
— Ani jednym, ani drugim, mój panie!
— Mogę się zapytać, z kim mam honor mówienia, bo kto ja jestem, to widzisz.
— Jesteś pan łaskaw — zostawiasz mi wybór odpowiedzieć lub milczeć... Przejeżdżam tędy w interesach familijnych... Kilka dni lub tygodni pobytu w tych mało zajmujących murach, uczyniły ze mnie botanika; lecz jeźli to dłużej potrwa, zostanę trapistą. Jest coś w tej atmosferze...
— Mówisz jak zakochany! dalibóg!
— Może być; wszak wiesz, że Polacy są nader skłonni do romantyczności; tą razą jednak omyliłeś się — dodałem z śmiechem.
— A więc zgoda między nami! Lubię pana ziomków, a właśnie przychodzisz mi, jakby zawołany. Mam jedną ciężkość na sercu, czy raczej lekkość w usposobieniu, który to epizod w towarzystwie odbyć możemy.
Ot, naprzykład, masz jakieś interesa partykularne. Moje interesa widzisz. Ale obok tych wszystkich naszych interesów partykularnych, mamy interesa ogólno-ludzkie; a jeźli pierwsze nie wypędzą cię tak prędko z tego magazynu kul i granatów, to się lepiej poznamy. Bo mówiąc prawdę, kto wie, czyli ta kula, która się tam z góry stoczyła, za kilka tygodni nie przetoczy się po mnie!...
— Dziękuję za zaufanie...