Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/109

Ta strona została przepisana.

przyczyną, że ten prosty wypadek rozbudził moją ciekawość.
Powziąłem wprawdzie jakieś dziwaczne uprzedzenie o żółtej i zwiędłej dziewczynie, szedłem jednak z pewną apatyą, aby ujrzeć scenę, która w stosunku do mego zdarzenia mogła być istną parodyą. Nawet gniewało mię to, a pozbywając się myśli nie miłych, puściłem wodze mojej wyobraźni.
Przebywszy tak zwaną galerie majeure zeszliśmy do pierwszej fosy, i szliśmy w kierunku do tej ciemnej podziemnej furty, przez którą zwykłem był wychodzić.
— Widzisz tę dziewczynę? Otóż ona! — przerwał milczenie porucznik.
Ja już wówczas myślałem Bóg wie o czem, tylko nie o dziewczynie. Jakiś niesmak opanował mię, żałowałem w duszy, żem zabrał tak nieużyteczną dla mnie znajomość. Szedłem prawie z oporem, bo tego wymagała grzeczność i przyzwoitość. Nigdy więc romantyczność nie miała zjadliwszego i zimniejszego krytyka, jak naówczas we mnie.
— Nie widzisz dziewczyny? — powtórzył porucznik.
— Widzę, widzę — odparłem, patrząc w ziemię.
— Patrz jak tęczowe skrzydło amorka, otacza ją obłok majowy!
To już przechodziło wszelkie reguły romantyki: musiałem spojrzeć.
Na wyskoku pierwszego muru fortecy, który przypierał do dziedzińca nowej, olbrzymiej kasarni, ujrzałem w oddaleniu postać kobiecą, której ruchy rysowały się na jasnem tle letniego nieba. Spojrzałem z uprzedzeniem, z ironią; lecz perspektywa, jakaś dziwna zieloność trawy, i