Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/111

Ta strona została przepisana.

Lecz Rossyanin niedosłuchał słów moich. Pospieszył ku dziewczynie, która ku nam zwróciła swe duże, czarne oczy, mając nas za istnych waryatów. Zadziwienie jej doszło do najwyższego stopnia, gdy, jakby dla podniesienia romantyczności, dobyłem ołówka i papieru i zacząłem tę scenę karykować. Porucznik z atrybutem pasterza pasie trzodę bomb i granatów, a umizga się idylicznie do markietanki. Dla odrysowania tej ostatniej przystąpiłem bliżej.
Tymczasem zmieniła się scena.
Dziewczyna, patrząc wkoło siebie wzrokiem zadziwienia, zasłoniła nagle twarz ręką, a dwa duże strumienie łez spłynęły po jej licach. W dziwnem współczuciu dla biednej podarłem rysunek i przyskoczyłem ku niej, sądząc, że porucznik był tego powodem.
— Poruczniku — zawołałem z oburzeniem, zapewnie dopełniasz liczby świętych dziewic egipskich, abyś mógł umieścić w raporcie wyprawy...
— Przyjacielu — odrzekł dumnie Rossyanin, nie wiem kto jesteś, lecz pomnij, że noszę szablę i szlify.
— To cię bynajmniej nieupoważnia, ubliżać biednej dziewczynie, która dla lichego zarobku musi przyjmować twoje grubiaństwo.
Artylerzysta spłonił się od gniewu.
Tymczasem pojęła dziewczyna, o co tu chodzi. Szybko otarła oczy, stanęła między nami w błagającej postawie i rzekła z niemiecka:
— Panowie, jestem prostą, wiejską dziewczyną i nierozumiem co między sobą mówicie; ale domyślam się, że może jestem przyczyną waszego poróżnienia się.