Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/112

Ta strona została przepisana.

— Któź ci co złego uczynił, żeś płakała? — zapytałem się.
Rossyanin stał nieruchomy, wlepiwszy w dziewczynę iskrzące oczy.
— O, nikt! nikt — odpowiedziała dziewczyna, ja płakałam, bo mi się na płacz zebrało: Jestem nieszczęśliwą...
Podałem rękę porucznikowi, prosząc go o przebaczenie za moję źle zaaplikowaną rycerskość. Nie żądając wyjaśnienia, ścisnął mię za rękę. Widziałem, że uczucie dziewczyny demonicznie na niego działało. Odgadł, czego nie rozumiał.
Uderzyło i mnie coś w tej dziewczynie. Głos jej osobliwie, który w skutek nieśmiałości i zmieszania się jej, zdawał się być nienaturalny, uczynił na mnie dziwne wrażenie.
Wydarza się często w życiu naszem, że jakiś głos, kilka słów wymówionych, rozbudzą w naszej pamięci dziwne zamglone obrazy, których odczytać nie zdołamy. Po długim niepokoju okaże się, że ten głos podobny był do głosu najlepiej znanej i najbliższej nam osoby, podczas gdyśmy powodów tego wrażenia szukali w najodleglejszych wspomnieniach.
Takie było moje wrażenie. Zdawało mi się, że ten głos znam dobrze, że jest podobny do głosu jakiegoś przyjaciela, bo przyjemnie o moje serce uderzył. Lecz go odgadnąć nie mogłem. Z resztą, stosownie do raz powziętej roli w obec porucznika, zamknąłem moje domysły i postanowiłem być zimnym spektatorem, chociaż to mi coraz trudniej przychodziło.