Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/113

Ta strona została przepisana.

— Dla czegóż jesteś nieszczęśliwą? — zapytałem się płaczącej, wpatrując się bliżej w jej twarz.
I dziwnie; czem dłużej się na nią patrzałem, tem większy spostrzegałem kontrast między jej ułożeniem a stanem, do którego należała. Włosy jej były ciemne, a lubo niedbale zwyczajem krajowym utrefione, można było się jednak domniemywać, że niegdyś staranniej były pielęgnowane. Żółto-blade lica odbijały wprawdzie źle, od czerwonych kwiatów, zatkniętych we włosy, ale same dla siebie, miały wyraz wyższej, duchowej natury. Pod przejrzystą ich obsłoną można było spostrzedz przeloty migających uczuć i myśli, które w tej chwili rodziły się w jej duszy i sercu. W oku jej dużem, czarnem, było coś demonicznego, a przechody jego blasku okazywały, że wyższe namiętności nie były mu wcale obcemi. Suknia jej była zwykła, krajowa; ręce chroniły od upału słońca niezgrabne, bawełniane rękawiczki.
Dwiewczyna nie odpowiedziała mi na moje zapytanie, tylko zbliżyła się do koszyka.
— I cóż — zagadnąłem znowu, nie odpowiesz mi? Sądząc po twojej twarzy zdaje mi się, że niezawsze sprzedajesz owoce?
Tutaj spojrzał na mnie porucznik, niemy świadek tej sceny. Z twarzy jego promieniejącej odgadłem znaczenie jego spojrzeń. Byłto tryumf romantyki jego nademną.
— Mylisz się w twoich domysłach, kochany poruczniku — odrzekłem z udaną obojętnością, chociaż mimowoli głos mój był drżący, nic nie widzę nadzwyczajnego. Prosta to igraszka natury, że tej wieśniaczce dała tkliwsze może serce i bielszą cerę, choć ona bynajmniej tych mniema-