Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/114

Ta strona została przepisana.

nych skarbów nie uznaje. Nic nie jest złudniejszego jak piękność przypadkowa. Bo tu z pozorów można domniemywać się skarbów tam, gdzie ich wcale nie ma.
Pomimo tej przemowy do mego towarzysza, nie uszło mojej uwagi zmieszanie się dziewczyny na moje zapytanie. Zbladła, i zaczęła poprawiać wiązanki w koszyku.
Rzecz zaczęła mię coraz więcej interesować.
Powtórzyłem zapytanie.
— Masz pan słuszność — odrzekła nareszcie, niezawsze sprzedawałam owoce.
— A cóż cię teraz przymusza do tego? Czy jesteś biedną?
— O jestem biedną, nieszczęśliwą!
— Czyś przedtem biedną nie była? Nie musiałaś pracować?
— Nie, byłam u mego krewnego
— A gdzież on jest teraz?
Dziewczyna podniosła czarne oczy i spojrzała na mnie tak dziwnie, tak śmiało, żem się zadziwił nad kontrastem, jaki był w jej wejrzeniu, a skromnem i naiwnem zachowaniu się.
— Mój stryj — rzekła, niespuszczając ze mnie oczu, mój krewny... umarł.
Ostatnie wymówiła cicho i z takiem drżeniem, żem się wahał uczynić jej więcej zapytań.
Porucznik pytał mię się o treść naszej rozmowy. Wnioskując, że dziewczyna może rozumieć jakie narzecza słowiańskie, mówiłem po francusku.
Rossyanin zbliżył się do koszyka, wziął wiązankę wiszni i położył rubla. Poszedłem za jego przykładem.