Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Dziewczyna niezważając na to, przysłuchiwała się ciekawie naszej rozmowie, i lekkim, melancholicznym uśmiechem brała udział w scenie, której niepojmowała.
Z trwogą poglądała na artylerzystę rossyjskiego, który panegirycznym stylem unosił się nad dziewczyną z ludu, przypominającą mu dramat francuski; ja zaś, który stosownie do raz przyjętej roli, wcale nie tak korzystnie o niej mówiłem, dostałem od niej kilka spojrzeń ukośnych, a na wet złośliwych. Nie wiem, czym się łudził odblaskiem światła, które poranne słońce, przez lekką rożową mgłę na jej twarz rzucało, zdawało mi się jednak, że wyraz jej lic wtórzył zawsze naszej rozmowie, którą prowadziliśmy między sobą językiem francuskim. W końcu tak mi to wpadło w oczy, że chcąc sobie to dziwo wytłumaczyć, przypuściłem z jej strony nadzwyczajną siłę przeczucia, którem nieraz kobieta tak łatwo coś odgadnąć może.
Lecz w tej chwili spostrzegła leżące w koszyku pieniądze.
— Ja nie mam wydać panom, — wyrzekła, sięgając do kieszeni.
— Zatrzymaj dla siebie ten mały datek — odpowiedziałem, wszak nie masz stryja, a jesteś biedna!
Dziewczyna nie okazała najmniejszej radości z otrzymanej jałmużny; przeciwnie, na gruby, srebrny pieniądz porucznika spojrzała z wahaniem się; mój zaś papier podjęła bez namysłu.
Po chwili biorąc rubel, rzekła z pewnym rodzajem bolesnego natchnienia:
— Przyjmuję ten datek od panów, lubo nie wiem, z jakich rąk on pochodzi i jaki jest jego cel i powód. Lecz