Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/118

Ta strona została przepisana.

Takiej przemowy nie spodziewałem się usłyszeć z ust żołnierza. Oddałem mu w duchu wszelką słuszność, tem więcej, że moja rola stawała się mi coraz nieznośniejszą. W końcu, jak krnąbny uczeń, nie chcąc się przyznać do błędu, urwałem rozmowę i pożegnałem Rossyanina, który z szczerem: „do widzenia się“ rękę mi uścisnął.
Odszedłem niepomny, że w najbliższej mojej przyszłości gotowały się dla mnie nowe epizody, które lubo pośrednio, przyczyniły się jednak do rozwiązania tej zawiłej i ciemnej szarady.
W kilka dni po widzeniu się z Rosyaninem, wstałem rano z bólem głowy, jakiego dotąd nie zaznałem. Lekarz kazał mi położyć się do łóżka. Leżałem dzień jeden, drugi — a co się w trzecim dniu zemną działo, o tem nic nie pamiętam. Wiem tylko to, że począłem żyć jakiemsiś życiem nowem, dotąd niepojętem. Byłem nad miarę szczęśliwy. Wszystkie moje życzenia, myśli i żądze zostały w tej samej chwili zaspokojone, w której się zrodziły.
Byłem na mojej ziemi rodzinnej, śród grona szczęśliwej rodziny, przyjaciół i znajomych. Witałem wszystkich, ściskałem, całowałem. Radowałem się z nimi, i mną się nawzajem radowano. Różne znane i nieznane postacie przedemną, a każda z nich podawała rękę wygnańcowi, aby go w jego zagrodzie uścisnąć. O jakże miłe jest to uczucie! Jak biedny jest ten, który w życiu swem nieznał uczucia tego, które nas wiąże do stron rodzinnych, kto nie tęsknił za niemi, nie płakał!...
Płakałem z radości, jak niegdyś płakałem z tęsknoty, i zważono łzy tęsknoty mojej ze łzami radości, a ostatnie przeważyły pierwsze!