Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/120

Ta strona została przepisana.

lone czoło moje, a chłód przyjemny wniknął we mnie. Zdawało mi się, że wśród tej szarej pustyni utworzyła się w koło nas dwojga śliczna róża, pod której cieniem przychodziłem zwolna do zdrowia. Przybyła do mnie istota, patrzała na mnie z rozczuleniem, lecz uczucie to było uczuciem anioła, jakie ma widząc cierpiących na ziemi. Oko miała ciemne, przejrzyste jak noc letnia, za której obsłoną błyszczą światła, zapalone ręką wszechmocy!...
Dziwny spokój wstąpił w moje serce i było mi dobrze. Żadna ziemska namiętność nie zamąciła szklącego jego zwierciadła, w którem odbiły się lica mego anioła. Pieściłem się tym obrazem, jak wietrzyk zorzą poranną, a gdym oczy od niego odwrócił, nachodzi! mnie smutek i niespokój, a na pięknem źwierciedle uczuć moich poczęły się piętrzyć fale. Widziałem, że duch mój pobratał się z jej duchem, a serce upojone roskoszą milczało, bo żadna ziemska namiętność nie poruszała niem.
W tem jakiś luby zmrok spuścił się na nas, i otoczył nas swoją wonną szatą; a gdym oczy napowrót otworzył, rozpierzchły się widma, a dziwna, nieodgadniona rzeczywistość stanęła przedemną.
Była noc. Widok oświeconej lampą izby, przeraził mnie. Na kilku-łokciowej przestrzeni mieściło się kilka łóżek, a z każdego z nich słyszałem oddech ciężki i jęczenia. Z całego urządzenia poznałem, że jestem w szpitalu. Podniosłem głowę o ile mogłem, i przeczytałem na czarnej nad mojem łóżkiem zawieszonej tablicy, że jestem słaby na febrę nerwową. Wysilenie zmęczyło mnie, popadłem w niemoc, czy w sen głęboki.
Tą razą były sny moje straszne, dziwne. Unosiłem się