Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/121

Ta strona została przepisana.

po nad cmentarz, i widziałem grób mój, rzucony obcemu, w obcej ziemi i obcą ręką, który był więcej podobny do mrowiska, niżeli do przybytku zwłok chrześciańskich. Żadna dłoń przyjazna nie rzuciła mu ziarna na kwiatek wiosenny, nie posadziła latorośli na drzewo przyszłych nadziei.Zapomniany, powoli równał się z ziemią, a za chwil kilka nie utknął już na nim przechodzień obcy... Smutek i rozpacz ogarnęły mię... „Umierać, umierać!“ — zawołałem z całej piersi w nadziei że Bóg miłosierny ostatniej mej prośby wysłucha.
Lecz tak się nie stało.
— „Ty żyć musisz,“ zawołał w tej chwili dźwięczny głos anioła, którego lekki szum skrzydeł słyszałem, a gdy posłuszny temu rozkazowi, wracając do życia, oczy otworzyłem, ujrzałem się w izbie szpitalnej. Zdawało mi się tylko, żem zasłyszał lekki szelest sukni jedwabnej, który oddalając się co raz więcej, wreszcie ustał.
Wziąłem to za złudzenie, lub dokończenie snu.
Dwóch lekarzy otaczało mnie, a jeden z nich trzymał mnie za rękę.
— Dzień dobry panu — zawołał z łagodnym uśmiechem jeden — przez siedm dni byłeś pan dla nas niegrzecznym, i nie chciałeś nam nic odpowiadać. W końcu zamierzałeś pan opuścić nasze ziemskie towarzystwo w sposób angielski, bez pożegnania się, ale na to gospodarz ziemi zezwolić nie chciał. Zwyczaje zamorskie nie zawsze są dobre, a osobliwie tam, gdzie nas wiąże tak piękne i wzniosłe przywiązanie rodzinne.
Ta przemowa na pół rzewna, na pól wesoła, złagodziła we mnie nieprzyjemny widok izby szpitalnej, i natchnę-