Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/125

Ta strona została przepisana.

— Tak jest, trzymała rękę na czole, bo pan mówiłeś przez sen, że chcesz umierać.
— Jakim językiem mówiłem? — czy ona zrozumiała?
— Z polska mówiłeś pan. Ona nie zrozumiała, ale lekarz jest Szlązak i jej wytłumaczył. Mówiła przytem że język polski zapomniała, bo od dziecka chowała się we Francyi. Przyjazdem swoim chciała panu uczynić niespodziankę, ale żeś mocno słaby, więc prosiła o milczenie. Wszystko to nie kleiło się jakoś, ale lekarz wziął to za dobrą monetę. Nawet na jej żądanie, powiedział dwa słowa po polsku, które ona do pana wymówiła. Jeźlim dobrze zrozumiał, chciała ona, abyś pan tak prędko nieumarł. Poruszenie pana wystraszyło ją ztąd, i kto wie, czy kiedy przyjdzie. — Pan wiele tracisz na tem, ale i ja niemało!...
Te szczegóły, które aby was nie nudzić, ryczałtem kładę w usta posługacza zakładów, przyszły do mej wiadomości, drogą nader rozległej sokratesowej metody. Poznałem jednak z tego, że moje życie i choroba, ważyły się pod cudowną opieką władającej mną kobiety, i że w chwilach delirium wolą swoją i wpływem magnetycznym, przechyliła szalę na stronę życia.
Przejęty wdzięcznością zacząłem myślić i marzyć o niej.
Każda nerwowa słabość ma to do siebie, że przebywszy kryzys, przychodzi chory szybko do zdrowia. Co godzina czułem się zdrowszym, ale się z tego bynajmniej niecieszyłem. Z każdą bowiem chwilą odzyskanych sił moich traciłem cząstkę nadziei obaczenia jej. Mój posługacz który jak się okazało, bynajmniej na mojem wyzdrowieniu