— Jeżeli panu miłe jest towarzystwo nieszczęśliwych, to chciej pan nas częściej odwiedzać.
— Pani jesteś zbyt łaskawą.
— Nie bądź pan zbyt grzecznym; nieszczęście zbliża nas do siebie. Przed kilkoma dniami byłam zapytaną w pewnem kole, do jakiego stronnictwa, wedle moich zasad należę. Należę — odpowiedziałam, zawsze bez względu na zasady, do stronnictwa nieszczęśliwych. Bo jakże nie należeć do tych, którym pokrewne same jesteśmy? I właśnie przyszedłeś pan w wilią ostatniego aktu naszej domowej tragedyi!...
Jutro rano usłyszy mój brat wyrok kary swojej!...
Otarła łzy z oczu; nie przerywałem jej bolu.
— Chcesz pan być świadkiem tego tak smutnego obrzędu, podjęła po chwili, to oczekujemy pana jutro rano.
Przyobiecałem.
Rozmowa dalsza, smutna jak step bez chmurki i zdroju, toczyła się późno w wieczór, przerywana częstem odejściem gospodyni. Z kilku rzuconych słów domyśliłem się, że ktoś w domu jest chorym.
Pożegnałem się.
Noc miałem prawie bezsenną, a dziwny jakiś niepokój ogarnął mnie. Sądziłem, że to było współczucie dla nieszczęśliwej rodziny.
Nazajutrz rano wybiegłem na ulicę. Machinalnie ubrałem się czarno, bo zdawało mi się, że mnie proszono na jakiś obrzęd pogrzebowy.
Ranek był smutny i przykry. Gruba, wilgotna mgła zaległa mury fortecy, słońca widać nie było. Na ulicy było pusto i głucho.
Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/130
Ta strona została przepisana.