Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/131

Ta strona została przepisana.

Pod wpływem najdziwaczniejszych, nieodgadnionych wrażeń udałem się do pomieszkania hrabiny.
Z daleka już postrzegłem przed jej domem jakiś ruch nadzwyczajny. Służący biegali w nieładzie tu i owdzie; ekwipaż hrabiny był w ciągłym ruchu, zwoził i wywoził różnych, nieznanych mnie ludzi, a to wszystko z takim pośpiechem, jak by i chwili czasu do stracenia nie było. Zadziwiło mnie to spostrzeżenie, lecz domyślając się, że to wszystko stoi w styczności z dzisiejszym wyrokiem, przyspieszyłem kroku, z obawy, abym za późno nie przyszedł.
W przedpokoju nie zastałem nikogo, świec kilka paliło się na stole ubocznym. Widać, że je zapomniano zgasić.
Z przykrem przeczuciem wszedłem do pobocznego salonu.
Hrabina zebrana w czarnej sukni, stała śród kilku mężczyzn, z których ułożenia i rozmowy można było się domyślić, że to byli lekarze.
Przeczuwałem jakiś wypadek: zbliżyłem się do hrabiny.
— Wdzięczną jestem panu, rzekła do mnie, za udział jaki pan bierzesz w naszem nieszczęściu. Co dzień, co godzina potęguje się nasze nieszczęście, dzisiaj jestem nieszczęśliwszą, niż wczoraj, a za godzinę, czeka mnie cios nowy!...
— Nie chęć pocieszenia, do czego nie czuję dosyć siły i powagi, ale szczera chęć dzielenia tego nowego smutku, każe mnie się pytać o jego powód?
— Jest to rana nie zagojona — wyrzekła hrabina — aby ją przeboleć, trzeba coś więcej kochać jako ideał życia, niż to, co jest ziemskie. Nie znałeś pan jej, naszej kuzyny, Oktawii. Był to anioł dobroci! Uleciała dzisiaj z