Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/133

Ta strona została przepisana.

— Stało się — rzekła hrabina, wysiadując z powozu, spełniwszy jeden czyn miłosierdzia, spełnijmy i drugi. Nawiedzimy umarłą i pomódlmy się za nią.
W pokoju tymczasem ustawiono katafalk i zapalono świece.
Wszedłszy ujrzałem leżącą postać w przejrzystej bieli, od twarzy aż po ręce nakrytą białym atłasem.
Hrabina, skończywszy modlitwę, wstała, skinęła w milczeniu na mnie i odkryła z twarzy nieboszczki atłasową obsłonę.
Szybko zbliżył się do mnie młody hrabia.
— Znałeś pan ją? — zapytał się półgłosem, Stellę Oktawią? Przypadkowi, którym chciała kierować ręka ludzką, przeszkodził przypadek z góry!
Osłupiałem. Spojrzałem na twarz umartej, kapelusz wypadł mi z ręki.
— Qu’ avez vous, monsieur? — zapytała się zdziwiona hrabina.
— Nic, nic — odrzekłem szybko, bo mi tchu w piersi zabrakło — jakieś ciemne, dalekie przypomnienie... podobieństwo...
— Pewnie do jakiejś panu drogiej, a dzisiaj nieszczęśliwej osoby! — dodała hrabina spuszczając zasłonę.
— Bynajmniej, do pewnej dziewczyny, którą widziałem sprzedającą wisznie.
— Odgaduję — rzekła hrabina — to byłeś z Rossyaninem?
— Tak jest.
— Ostatnie jej słowa były rozporządzeniem jałmużną, którą od was otrzymała. Chciała to sama uczynić w Lo-