W piekarni proboszcza, w jednej z lepszych parafii obwodu Złoczowskiego zwijał się mały chiopczyk o zielonych kocich oczach a czerwonej grzywie nad czołem, i wylizywał rondle z legumin, skrobał przepaliny pieczeni, a to z wyłącznem, nieograniczonem prawem. Zkąd jednak miał tyle łaski u czcigodnego parocha, trudno odgadnąć, sądzono jednak postronnie, że powinien był mieć więcej łaski, nad te drobne emolumenta. Bazylek jednak był wielce tą łaską zadowolonym, bo nigdy nie miał pretensyi sięgać swojem życzeniem wyżej nad to stanowisko, jakie zakreśliła mu jego społeczność kuchenna, i najdobrotliwszy dobrodziej. To też uczucie jego wdzięczności nie znało miary i wiedzy, a przy każdej sposobności starał się z niego w ten sposób wywiązać, że nakazaną sobie usługę wypełniał w dwójnasób, bez względu na skutki, jakie mogła mieć tak przesadzona aplikacya. I tak, gdy mu kazano jegomości w piecu zapalić, usłużny Bazylek zamiast jednej kłody, włożył w piec dwie, a jego zadowolenie doszło do najwyższego stopnia, gdy dobrodziej za to dał szturkańca, lub za ucho poszarpnął, co według Bazylka stanowiło samo przezsię wyszczególnienie nie po-
Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/143
Ta strona została przepisana.