Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/147

Ta strona została przepisana.

cali się łokciami mówiąc: biedny, biedny Bazylek, musi gęsi paść!
Otóż dowód jeden więcej, przeciw doktrynom dzisiejszym, że „vox popali“ nie jest zawsze prawdziwym, bo najszczęśliwszym w gromadzie istotą był Bazylek. Mimo nowego stanowiska, nie zmienił się był jego „stosunek bezpośredni“ z arcyczcigodnym dobrodziejem, bo były sprawy, które często ten stosunek przypominały.
Ale szczęście człowieka jest to trawa — mówi syn psalmisty, dzisiaj się zielenieje, a jutro, ścięte kosą, staje się sianem! Otóż ta sama kosa, która dobrodzieja z nóg powaliła, tak, że go nawet aż wynieść z plebanii musiano, podcięła szczęście Bazylka, bodaj nie na zawsze! Złośliwa parka zgrzytnęła i przecięła jego batog dwusążniowy, który upadł bezwładnie, jak upadają z dojrzałej kukurudzy uschnięte warkocze. Gęsi posmutniały i opuściły skrzydła, bo pan ich nie żył i ich już jeść nie będzie! Gdyby przynajmniej wróciły się te czasy, gdzie to gęsi ratowały ojczyznę zagrożoną, toby przecież można zginąć śmiercią bohaterską lub się wsławić niemniej zaszczytnie, jak się wsławiały dotąd, dając jegomości w czasie odpustów wyborne pieczenie!... ale to były marzenia bez celu, nadzieje bez widoku, i wielkie nadzieje!
Najnieszczęśliwszym z pomiędzy wszystkich gęsi był ich geniusz strażniczy, pasterz czerwono-włosy. Nareszcie i gęsi go odeszły. Jak rozbitek na gruzach swojej ojczyzny siedział on dzisiaj sam jeden na stawisku, a porozrzucane białe pióra okazywały tylko, że niegdyś tu się pasały białe gęsi; tutaj swym gęgiem jego ucho pieściły... a dzisiaj... pożal się boże, tylko wspomnienie zostało po nich!...