mu, ani żadnych wielkich nie karmił nadziei. Otóż to jest arkanum wielkich ludzi. Bazylek nie miał, mówię, żadnych wielkich nadziei!
W arabskich powieściach stoi, że szczęście, jest to ziarno złote, spadające z nieba pomiędzy ludzi na ziemię. Kto to ziarno w lot pochwyci, zostanie szczęśliwym. A że takie kuglarstwo za nader trudne jest dla rąk śmiertelnych, więc się nie patrzy człek na to ziarno spadające, i cierpi, bo jużcić ksiądz cierpieć każe. Gdy więc człowiek, posłuszny przeklęstwu w raju wyrzeczonemu, w pocie czoła koło ziemi się uczciwie krząta, zgraja idiotów łazi z pyskiem otwartym i zagapiona patrzy na chmury. Otóż najczęściej się zdarza, że takie ziarno szczęścia padnie w rozdziawioną gębę głupca, a ludzie krzykną naraz: wielmożny panie! — Powyższą myśl czysto-wschodnią przerobiła słowiańska fantazya w braku złota w postać narodowego bogactwa, i wyrzekła o szczęśliwym, że mu:
Pieczone gołąbki,
padają do gąbki.
Otóż taki gołąbek padł do gęby zgłodniałemu Bazylkowi, pomimo że nie był tak wielkim głupcem.
Gdy razu jednego Bazylek na opuszczonem siedział stawisku, przyszedł do niego jakiś wędrowny, a uchyliwszy z uszanowaniem kapelusza, zapytał się go o drogę do Lwowa. Bazylek zrazu nic mu nie odpowiedział, a to dla tego, że albo na tak mądrą odpowiedź nie mógł się zdobyć tak prędko, albo zdziwił go ukłon uprzejmy podróżnego, który po raz pierwszy w życiu odebrał, albo że wprzódy chciał zbadać należycie figurę pytającego, aby do niej odpowiedź zastosować.