Dobre myśli przychodzą zazwyczaj najpóźniej, to też ostatnia z tych myśli będzie zapewne najlepsza. Pójdziemy i my za nią, i obejrzemy podróżnego.
Była to cienka figurka w kusym surduciku, z kapeluszem na głowie niepospolicie przetartym. Na plecach niósł mały mantelzaczek, z pod którego wyglądały para podartych butów. W ręku trzymał parasol i kij sękaty. Był nader grzecznego ułożenia, a kłaniając się Bazylkowi wychodził z zasady:
Mit dem Hute in der Hand,
Kommt man durch das ganze Land.
Tak też i Bazylek sobie myślał, bo się mile do niego uśmiechał i ręką na prawo machnął. Ten gest atoli nie zadowolił podróżnego, który jak widać, nie pragnął informacyi, lecz rozmowy towarzyskiej. Ale trudna była z Bazylkiem rada. Podróżny mówił jakimsiś innym od niego akcentem, a gdyby Bazyl był uczonym, poznałby, że to była mowa słowiańska, pobratymcza. Wprawdzie idący od Krakowa wzdłuż podgórskiej ziemi podróżny (darujcie, że go powieściarz prowadzi przez Złoczowskie, wszak i Szekspir do Czech morzem płynął) — przełamał nieco rodowy swój akcent, mimo to poskrobał się nie raz Bazylek w głowę, nie mogąc go dostatecznie zrozumieć. Jednak zrozumiał zawsze tyle, ile mu potrzeba było, aby się dowiedzieć, że pieczony gołąbek w samo gardło mu leci! Dyalog ten atoli, przez wzgląd na ćmę naszych gramatykarzów, którzy się krzywią na to, gdy się język kaleczy, będziemy się starać oddać jaką taką polszczyzną.
— Jakże się zwiesz synu natury, i jakie wrażenie czy-