Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/156

Ta strona została przepisana.

luchach owem znamieniem, którego dotąd odczytać nie mogła twoja społeczność, bo były dla niej hieroglifem na świątyniach Tentyry.
— Złoty dobrodzieju, tak pięknie mówicie, jak nigdy jegomość nie mówił.
— Ale powtarzam ci: wysoki komin plebanii składa się z cegiełek. Ot weź przykład ze mnie. Widzisz jestem biedny, idę piechotą, mam tylko dwa surduty i dwie pary butów, a gdy cię biorę na służbę, to ta służba będzie dosyć uboga. Obaczysz jak powoli będę róść, przyjdę do płaszcza i futra, zostanę przełożonym z razu nad kilkoma ludźmi, później na kilkadziesiąt, wkońcu na kilkaset i tak dalej. Dzisiaj idę z kijem w ręku, za rok twoja wieś musi mnie dać fury a za trzy lata przyjadę tutaj własną bryczką i trzema końmi, a gdy mnie się podoba, każę komukolwiek z gromady wygarbować skórę, bo będę jej sędzią.
— O złoty dobrodzieju, toć w tedy każesz najsamprzód odliczyć organiście dwadzieścia batogów za mnie, a ja będę sam go na ławie trzymał!
— Zemsta?... no, ona nieprzeszkodzi ci w twojej karyerze, tylko trzeba być nader ostrożnym. Pszczoła przez zemstę umiera. Możesz się mścić, ale w ten sposób, aby zemsta ukaranego ciebie na odwet dosięgnąć nie mogła, to jest mścić się tylko na daleko niższym od ciebie. Równemu i wyższemu wszystko daruj, chociażby cię bił po twarzy. —
Tutaj usiadł podróżny, rozpakował swój tłumoczek, a wziąwszy na siebie surdut lepszy, dał ten, co miał na sobie, Bazylkowi. To samo zrobił z butami, kapelusz jednak słomiany zostawił mu jako jedyną jego stanu pamiątkę.