Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/163

Ta strona została przepisana.

— Mówiłeś dobrodzieju, że mam róść w górę, jak komin w plebanii, a ja dotąd jestem tylko piecem w piekarni, w którym smażą się wprawdzie różne smaczne pieczenie, gęś i baranina, pieką się bułki i pirogi, ale ja z tego nic nie mam. Wącham tylko i kwita na tem. Ja chcę leźć dalej, przynajmniej pod snopki, tam gdzie gołębie mają swoje gniazda. Chcę dobrodzieja opuścić, bo dobrodziej także jeszcze wysoko nie wylazłeś, a pójdę do takiego co już od razu wysoko się urodził.
— Malkontent, mruknął pod nosem pan jego, i nic więcej do niego nie mówił.
Zebrawszy się atoli kazał z sobą pójść Bazylkowi. Wyszli obaj na ulicę.
— Poczciwe panisko, myślał sobie Bazylek, zapewne idzie ze mną do samego księcia, aby mnie zarekomendować, i o łaskę dla mnie poprosić. Dobre panisko, szkoda że nie książę, bobym nigdy niebył odszedł od niego.
Śród takiego monologu zbliżył się Bazylek do magistratu, a choć widocznie się przekonał, że to nie będzie sprawa z księciem, jednak przeczucie kazało mu się spodziewać czegoś bardzo dobrego.
I nie zawiodło go. Zaledwie bowiem byli weszli do kancelaryi, pan jego szepnął coś urzędnikowi, a zanim Bazylek mógł tyle nowych wrażeń w swojej głowie uporządkować, już leżał na dębowej ławie, i począł liczyć bez liku.
Były to mospanie plagi, o jakich Bazylek nie miał dotąd wyobrażenia, bo niemogły iść w porównanie ani z kańczukiem ekonoma, ani z szturkańcem organisty. Było to coś tak nowego dla niego, tak się to jakoś odbywało