To też postępował on w istocie naprzód, bo po kilkoletnim pobycie w grubie pieca książęcego, począł marzyć o wyższem stanowisku społeczeńskiem, o godności pokojowca.
Skromność każdemu się podoba, więc skromne nadzieje Bazylka zostały uwieńczone. Pewnego poranka tańcował on już po podłodze książęcej w najrozmaitsze zygzaki, szurując i woskując posadzkę, trzepiąc perskie dywany.
Ale raz wdrożony umysł w zapęd postępu, postępował szybko, jak koło, puszczone z góry przez rospustne dziecko.
Zaledwie bowiem kilka lat był pokojowcem, już zamarzył o białych kamaszach lokajskich, i przedsięwziął sobie, że to będzie ostatni szczebel owej drabiny Jakóbowej, z którego dostanie się wprost do nieba. Ale gwiazda jego szczęścia miała więcej w sobie oleju, jak myślał szczęśliwy Bazylek, i mimo jego chęci zaświeciła jaśniej. Zaledwo bowiem z niewypowiedzianą roskoszą naciągnął był białe kamasze, zaledwo upleciono mu z włosów czerwonych, teraz poczernionych, sążnisty harcap, już go czekały nowe awanse, nowe nadzieje.
Najwięcej do tego posłużyła mu jego brzydota i jego fenomenalna głupota. Był on tak estetycznie brzydkim, że z uplecionym harcapem, z twarzą gładko obgoloną, z óczami chińskiemi, nosem murzyńskim, z ustami małpy, mógł służyć za typ ukończony bezładnych kształtów. A że niektórzy z wielkich panów odznaczali się tem, iż w swojej służbie umieszczali potwory ludzkie, karły, olbrzymy, a nawet i niedźwiedzie, to oryginalność Bazylka była właśnie tego rodzaju, że go czyniła do podobnych kaprysów egzemplarzem zbyt poszukiwanym.
Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/168
Ta strona została przepisana.