Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/169

Ta strona została przepisana.

Pokazał się Bazylek w kamaszach i z harcapem na ulicy, już ćma chłopców biegła za nim, w nadziei, że przybyły akrobata pocznie wywracać koziołki, skakać po linie, błaznować — a to tem pewniej, iżby to było: „na usilne życzenie publiczności.“
Książę tak go był sobie polubił z jego błazeństwa przyrodzonego, niewymuszonego idiotyzmu, tak się był przywiązał do jego manier małpich, tak odznaczająym się widział go zawsze w zgrai swoich darmoidów, że razu jednego, będąc po obiedzie w dobrym humorze, uczynił go swoim najulubieńszym kamerdynerem. Bazylek padł plackiem do nóg książęcych, rozbeczał się na głos, a gdy pociągnięty harapem po plecach, na nogi się zerwał, zdawało mu się, że go pasowano na rycerza, że trzy łokcie w górę podrósł, że jak ów komin plebanii przebił wiązanie dachu i snopki, i dumnie głowę ukazał. Aby obraz komina uzupełnić, ukradł zaraz z książęcej szkatułki cygaro, a zapaliwszy je, chodził dumnie po ulicy, buchając dymem w prawo i w lewo, jak komin plebanii podczas niepogody!
O szczęście śmiertelnych! jak względna i niepewna jest twoja istota! Ileż to pysznych duchów zrzuca z siebie twoje złote jarzmo, aby pójść tam, „gdzie wieczny płacz i zgrzytanie zębów!“
Tymczasem księciu znudziła się stolica. Nowe władze nie uwzględniały go należycie, jakto dawniej bywało, nie pozwalały mu czynić wybryków, a gdy co wypłatał, to nie pozwano go do sądów królewskich lub sejmowych, ale do pospolitego magistratu, gdzie pierwszemu lepszemu urzędnikowi musiał odpowiadać na zapytania, niezawsze