Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/17

Ta strona została przepisana.

przegląd oka, więcej nam wyjaśnił, niżeli rozmowa godzinna. W twarzy jego widziałem wielką zmianę, która tem więcej była dla mnie zagadką, im pilniej ją sobie wytłumaczyć chciałem. Wyraz pogardy życia chwilowo tylko gościł koło ust jego, bo w oku błyszczała jakaś myśl jedna i wyłączna, obok niej ginęły inne, lub były mocno podrzędne.
— Czytasz dzienniki, zapytał po chwili, spoglądając od niechcenia na rozrzucone po stole papiery.
— Czytałem tylko poezye, bo przyznam ci się, nie wiem zkąd to przyszło, lecz dzisiaj czuje się poetą, przynajmniej konsumentem, jeźli nie producentem.
— Zawsze jeszcze marzysz, rzekł Maurycy, przerzucając w papierach, poeta, który potrzebuje myślić o potrzebach do życia, jest ironią społeczeństwa!... Marzyć, a być co chwila obudzonym przez brak najpierwszych potrzeb, do rzeczywistości... marzyć w wielkiem mieście, gdzie lada tragarz uderzy cię belkiem o ramię, gdzie lada powóz obryzga cię błotem... nierozumiem jakto pogodzić można?...
— A przecież, przerwałem biorąc dziennik do ręki, Szyler, Kamoens, i prawie wszyscy nasi poeci nie mieli synekur... a nawet czytałem wiersz...
— Rzuć to, zawołał Maurycy, a nie przypominaj mnie chwil, w których byłem słaby, rozdrażniony, nieświadomy tej szczytnej prawdy, że kilka myśli, kilka uczuć, ustrojonych barwnie, uszykowanych dźwięcznie, jest tylko dla duchów nieudolnych ostatnim krańcem doskonałości na ziemi; duch ludzki pragnie dzisiaj unieśmiertelnić się nie w tęczowym blasku widziadeł chwilowych, ale w błyskawicy czynu!...