Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/170

Ta strona została przepisana.

uniżone. W końcu zaprzeczono mu nawet tytułu książęcego, a blask jego magnacki pobladł, i tylko się świecił na guzikach liberyi. Złorzeczył stary książę nowemu porządkowi rzeczy, i wyjechał do swoich dóbr, aby tam być królikiem, jeżli mu w stolicy zabroniono być księciem.
Ale i na wsi sprzykrzyło się kasztelanowi, chciwemu burd i awantur; nie było bezkrólewia, ani elekcyi, ani sejmów inkwizycyjnych, ale były za to dziki i niedźwiedzie, sarny i kozły, lisy i jelenie. Wypowiedział więc wszystkiej grubej i cienkiej zwierzynie wojnę w lasach swoich, bił, strzelał, rąbał, że aż miło było, a z każdym tygodniem mnożyła się na jego dworze królewskim i tak liczna już psiarnia.
Owoż stało się jednego razu, że wyjeżdżając na polowanie ujrzał kasztelan w jednym domie swojego miasteczka, nader śliczną, powabną główkę. Przyszedł pod okno, i donośnym krzyknął głosem na spłoszoną sarneczkę: „Hej dzieweczko, pokaż twoje liczko! Kasztelan chce cię widzieć! Masz łaskę podobać się jemu!“ Ale dzieweczka uciekła aż do komory, i niechciała o niczem słyszeć. Daremnie krzyczał i hałasował kasztelan, daremnie zaklinali ją rodzice, — dzieweczka siedzi w komorze i ich nie słucha.
Wreszcie nie zna hamulca rozgniewany kasztelan, wpada z psami do izby, chce otworzyć komorę, ale z komory słyszy stanowczą replikę, że jak się poważy drzwi odchylić, to o jego głowę stłucze się garnek osmolony. Uczyniono uważnym kasztelana na takie niebespieczeństwa, i wyciągniono go z izby na łowy.
Ale gdy iskra w stare pruchno padnie, toć jej nie