Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/172

Ta strona została przepisana.

bie moim skruszą miecz i kopią, bom ostatni mego rodu potomek. Na schyłku życia mego rozigrało się moje serce, krew gorąca poczęła palić żyły moje, a w piersi brak mi tchu, aby ugasić mojej krwi płomienie. Nadaremnie wołam w mękach moich piekielnych jak ów bogacz do Łazarza na łonie Abrahama: „Umaczaj w morzu koniec palca twego, a ochłódź język mój!“ Niebyłem ja wprawdzie owym bogaczem bez serca, nikt w czasie uczty nie leżał pod wrotami memi, ale dobrodziejstwa moje rozsypały się między niewdzięcznych, jak ziarno zboża między wróbli żarłocznych. Już mnie nie znaleść przyjaciela, ani brata, ani siostry, bo czego mi krew wzbroniła, tego nie dadzą mi ludzie!
I uderzył się ręką po biodrach, stary kasztelan i począł gorzko wyrzekać:
— Tysiące szlachty żywiłem moim chlebem, odziewałem je w zielone kontusze i złotolite pasy, gdzież są ich szable i karabele, aby pomścić uczynioną mi zniewagę. Głos mojej skargi ginie bez echa, jak głos pieśni beduina w skalistej Arabii. Jak sklep grobowca otaczają mnie złocone komnaty, jak szmaty podarte wydaje mnie się ten przepych turecki, najwyszukańsze bakalia są gliną w ustach moich.
To mówiąc rozdarł szaty swoje kasztelan i począł głośno płakać.
Przeląkł się biedny Bazylek tak czarnej melancholii swojego dobrodzieja, rozpłakał się w głos i począł niemiłosiernie wyć wraz z Dunajem, olbrzymim kundlem, leżącym na perskim dywanie.