Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/173

Ta strona została przepisana.

Skończywszy pierwszy swój duet, obaj wierni słudzy uciszyli się nieco, a pan ich tak dalej mówi!:
— Ty jeden Bazylku mógłbyś mi ująć mojej boleści, a wiesz, żem cię wyciągnął z popiołu i sadzy, i żeś z mojej łaski na ludzi wyszedł.
Bazylek rzucił się znowu do nóg swego dobrodzieja, który go wyciągnął z popiołu i sadzy, i na ludzi wykierował, i przysiągł solennie, że wszystko dla swego dobrodzieja uczyni.
— Otoż słuchaj mój sługo najwierniejszy, a słuchaj uważnie, co ci opowiem. Ostatnią razą gdym wyjeżdżał na łowy, ujrzałem córkę czapkarza, stojącą w oknie. Spoglądała ona na mnie jak sarneczka z poza urwiska w kniei a moje serce zapukało do niej. Bazylku, gdybyś widział co to za krasota na jej liczku, a co za ogień w jej czarnem oku, Bazylku tybyś sam przepadł, gdybyś nie był tak durny.
— Ja też, dobrodzieju, codziennie dziękuję Bogu, żem durny, bo gdybym nim nie był, któż wie, czybym wyszedł tak wysoko!
I dziękuj Bogu Stokrotnie, bo inaczej byłbyś nieszczęśliwy, tak jak ja, co teraz znoszę bolesne poniżenie zewsząd a nawet od tych, których żywiłem! Ale słuchaj dalej. — Oko jej, to jak najczarniejsza sadza, jakąś tylko mógł ujrzeć w twoim kominie, a liczko to kraśniejsze jak ta chmurka, co ją słoneczko okrasi zorzą poranną. I cóż mnie z tego, żem ją ujrzał, tę gwiazdę zaranną, tę sarneczkę kniei niedostępnej, kiedy ona mną wzgardziła, a nawet się uląkła, jak się lęka biała gołębica drapieżnego sokoła.