Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/178

Ta strona została przepisana.

igłę w zanadrze, poprawił na nosie okulary i rzekł przewracając jednę sztukę po drugiej:
— Nieocenione skarby mówisz, durny Bazylku, daj niech ci je ocenię, tak jakby moje własne były. Te dwie chustki bagdackie w duże liliowe palmy, nie są prawdziwe, ale przyniesione przez węgrzyna z fabryki niemieckiej. Są już dosyć znoszone i pomięte; moja nieboszczka Eudoksia miała taką chustkę gdy szła za mnie. Robrony z jedwabiu japońskiego są wprawdzie jeszcze dobre, ale na plecach sztukowane, bo nieboszczka się roztyła. Widzisz ten bryt idzie na poprzek. Moja Eudoksia miała lepszy robron kiedy szła za mnie. Rańtuchy z tkaniny lugduńskiej są zbyt ciężkie a teraz wcale ich nie noszą; ale na firanki do kościoła byłyby wyborne. Korale są piękne i prawdziwie francuskie, ale moja Eudoksia takie same miała, idąc za mnie. A ta szuba — to gronostaje...
I zaświeciły się oczy czapkarza, wybornego znawcy futer, postawił włosem do światła, musnął ręką raz, drugi, i mlasnął językiem. Przyłożył futro do twarzy, i pieścił się jego miękkością stary czapkarz, jak kochanek puchowem łonem swojej kochanki. I tulił i przyciskał do piersi wykrzykując: prawdziwe gronostaje! Co za włos, co za miękkość! Promienie słońca nie są jaśniejsze, gdy się przebijają przez końce chmury gradowej, a te czarne pręgi to jak by najpiękniejsza barwa czarnoksięskiego słonecznika. I pieścił się dalej kosztownem futrem biedny czapkarz a oczy jego zaćmiły się łzami, gdy ujrzał stojącego koło siebie Bazylka.
— Piękne rzeczy przyniosłeś, kochany sąsiedzie a choć futra tego nie mogłaby nosić moja córka, boć to futro