Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/180

Ta strona została przepisana.

się na pogródkę domostwa i zawołał głosem miłym, jak flet pastuszy:
— Kukułko moja Parasiu, strzelec straszny dybie na ciebie, rozwiń twe skrzydła i wzleć tam, kędy wiatr nie dowieje, a słońce nie dojdzie a ptak nie doleci!
— A gdybym ja tam poszła — odpowiedziała Paraskiewia — kędy wiatr nie dowieje, ptak nie doleci, a słońce nie dojdzie, tobyś mi uwił wieniec cyprysowy i mirt byś położył na bladych moich skroniach i nakazałbyś za mnie — podzwonne! W tedy włożyliby mnie w niebieską trumienkę z białym krzyżem, spuściliby do dołu, i zaśpiewaliby „wieczne odpoczywanie“. Tego mi życzysz, ty, którego serce moje wybrało, za którym oczy moje na kiermaszu szukają, jak się szuka karbowańca pomiędzy miedzią czerwoną.
A Michaś na to:
— Niech mnie święty Onufry wypuści z swojej opieki, niechaj wart nie będę jednego siwego włosa długiej jego brody, niechaj połamie o moje czoło koronę która leży u stóp jego wzgardzona, jeżeli tak myślałem, jak ty to mówiłaś! Jak narcyz po zachodzie słońca swój kielich zamyka, tak życie moje zamknęłoby się kamieniem grobowym gdybyś ty dla mnie żyć przestała.
— Ja dla ciebie nigdy żyć nie przestanę, tylko mi tak nigdy nie gadaj!
— Chciałem ci tylko to powiedzieć, że wczoraj po całem mieście mówiono, że do ciebie przyszła w zaloty ta małpa czerwona z zamku, i przyniosła ci wielkie skarby.
— Wszystkie skarby całego świata nie zastąpią mi ciebie, mój ty drogi Michasiu Krapski, synu Marcina, tyś je-